Włodzimierz Starzonek już ponad czterdzieści lat dorabia szamotulanom klucze
Włodzimierz Starzonek z Szamotuł należy do nielicznego już grona rzemieślników, którym udało się przetrwać na lokalnym rynku niemal pół wieku.
W grudniu 2021 roku upłynęło 40 lat od czasu, kiedy pan Włodzimierz zajął się dorabianiem kluczy do zamków.
– To było 14 grudnia 1981 roku. W niedzielę ogłoszono stan wojenny, a w poniedziałek na otwierałem zakład. Pierwsze kroki skierowałem do pani Kałużyńskiej w urzędzie miejskim. Bo w dowodzie osobistym była wymagana wówczas pieczątka poświadczająca o miejscu pracy. Przepisy były takie, że jak ktoś nie pracował, mogli go skoszarować – wspomina W. Starzonek.
Do końca grudnia 1999 roku punkt dorabiania kluczy funkcjonował na Rynku, w budynku usytuowanym przy tablicy pomordowanych w trakcie II wojny światowej otorowian. 1 października 1999 roku otwarty został zakład w nowym miejscu przy ul. Braci Czeskich, gdzie mieszka Włodzimierz Starzonek. Do końca roku 1999 dawny punkt był również obsługiwany, żeby klienci wiedzieli dokąd się udać po zmianie lokalizacji.
Włodzimierz Starzonek z wykształcenia jest technikiem energetykiem w dziedzinie energetyki cieplnej, specjalizującym się w budowie kotłów i turbin parowych.
„Odchodząc wiele zaryzykowałem…”
Co zatem skłoniło pana Włodzimierza do zajęcia się inną branżą?
– Namówił mnie znajomy, który założył pierwszy zakład dorabiania kluczy w Poznaniu. Przekonywał mnie przez pięć lat. Ale ja miałem bardzo dobrą posadę w spółdzielni pracy. Tworzyliśmy około 120-osobowy zespół. Z czego 20 procent obejmował dział administracyjny, a pozostała część należała do kadry inżynieryjno-technicznej. Nasza spółdzielnia między innymi całe województwo zaopatrywała w butle z gazem. Ja pracowałem w zespole pomiarów energetycznych. Wykonywaliśmy ekspertyzy w różnych zakładach pracy w kraju. Od wojska poprzez szpitale, przemysł spożywczy. Przeprowadzaliśmy różnego rodzaju badania w zakresie kosztów produkcji. Było nas czterech w zespole. Pomiarów dokonywaliśmy także dla starej olejarni w Szamotułach. Do mnie akurat należało projektowanie zwyżek pomiarowych. Kiedy na ulicy Lutyckiej w Poznaniu był oddawany do użytku szpital, również dokonywaliśmy pomiarów. Zlecenia trafiały się z całej Polski i w zasadzie każde było inne. Bo chodziło o inny zakład, inną produkcję, inną technologię. Mieliśmy też sporo zleceń od zakładów mięsnych. Na rynku panowała wtedy trudna sytuacja. Praktycznie nic nie można było kupić. W trakcie delegacji cały czas człowiek tułał się po hotelach. W trakcie pobytów w hotelach, jak wychodziłem z danego zakładu o godzinie 22.00, wszystkie sklepy były już pozamykane, restauracje też, a w hotelu nie dało się nic kupić. Pozostawał jedynie dworzec kolejowy, gdzie oferowano jedną grochówkę i w razie potrzeby robili z niej cztery porcje. Dlatego wolałem mniej zarobić, ale szybciej wrócić do domu i spać we własnym łóżku. Rozliczano nas wtedy nie z godzin pracy, tylko ogólnie z tego co wykonaliśmy. W związku z tym, jak wyjechaliśmy w teren, siedzieliśmy na okrągło po 16 – 18 – 20 godzin w zakładzie, żeby jak najprędzej wywiązać się ze swoich obowiązków i jak najwcześniej wracać. Później opracowywaliśmy dane zlecenie w biurze lub w domu. Dzięki temu, kiedy dzieci chorowały, żona nie musiała brać zwolnienia, bo ja byłem w domu. W 1981 roku pojawiły się różne postulaty ze strony związków zawodowych, które objęły także naszą spółdzielnię. Postawiłem sprawę jasno, mówiąc prezesowi, że jeżeli zagwarantuje, że moje dzieci będą miały lepiej, to połowę załogi przekonam, żeby pracowali po 16 godzin, biorąc wynagrodzenia za 8 godzin. Ale prezes nie był w stanie zagwarantować korzystniejszych warunków. Mimo wszystko w spółdzielni zarabiałem na tamte czasy bardzo duże pieniądze. Dlatego odchodząc z niej sporo zaryzykowałem. Ale zdeterminowała mnie chęć częstszego przebywania w domu, prowadzenia bardziej unormowanego, niezależnego trybu życia, nie podporządkowanego wymogom zatrudniającej mnie firmy – wyjaśnia powody rezygnacji z dotychczasowej pracy i pójścia „na swoje”.
Eskapada do Hiszpanii
Szamotulskiego rzemieślnika trudno zaszufladkować. Próbował on w życiu rozmaitych form aktywności, a jego nietuzinkowe podejście i ciekawość świata otworzyły przed nim kolejny nietypowy rozdział.
– W okresie kiedy pracowałem w spółdzielni, kolega wciągnął mnie do koła przewodników w Poznaniu, gdzie oprowadzałem wycieczki.
Mając stosowne uprawnienia, w 1977 roku, w ramach podnoszenia kwalifikacji, wybraliśmy się na czterdziestodniowy wyjazd do Hiszpanii. Żona też mi towarzyszyła jako przewodniczka. Mieliśmy ustaloną trasę i każdy musiał sobie wybrać dzień, w którym będzie pilotował grupę, prezentując to co zaplanował do pokazania. Spaliśmy pod namiotami, które codziennie rozbijaliśmy i składaliśmy. Ta ponad miesięczna hiszpańska impreza kosztowała nas 24 tysiące złotych na dwie osoby. A za dziesięciodniowy wyjazd z Biurem Turystycznym Orbis trzeba było zapłacić około połowy z tej sumy. Nasza opcja była więc bardzo korzystna – wspomina nasz rozmówca.
Ślusarsko-hydrauliczna profesja dziadka Ludwika
Pan Włodzimierz zawsze przejawiał zdolności manualne i predyspozycje do różnego rodzaju majsterkowania, także z pogranicza ślusarstwa i stolarstwa. Niekiedy pomagał teściowi, który był stolarzem.
Tradycje w tej mierze związane są również z rodziną pana Starzonka. Jego dziadek Ludwik ze strony ojca, jako dyplomowany od 1922 roku mistrz w profesji ślusarskiej, przed II wojną światową prowadził zakład w miejscu, gdzie później działała słynna restauracja „Ustronie” na dzisiejszej ul. Sportowej. W Szamotułach znany był też działający przy ul. Franciszkańskiej warsztat branży ślusarsko-hydraulicznej (funkcjonował od czasów przedwojennych do lat 60–tych XX wieku) należący do dziadka Ludwika. Firma ta świadczyła usługi wodno-kanalizacyjne, instalowała centralne ogrzewania, odlewano w niej także krany i kurki. W 1925 r. Ludwik Starzonek doprowadził wodę na szamotulski cmentarz.
– Kiedyś wertowałem zakład dziadka w poszukiwaniu starych nitów, których nie można już było kupić. Bo trafił mi się stary zamek mający około dwieście lat. Był on nitowany przez kowala. Do tego zamka miałem dorobić klucz. Musiałem rozebrać cały zamek, żeby dojść do tego, jak ma on wyglądać. Ale zanim zdemontowałem zamek, przez rok zastanawiałem się, co mogło by posłużyć jako surowiec do wykonania klucza. W końcu znalazłem odpowiedni materiał – opowiada szamotulski rzemieślnik.
Licencja na zastrzeżone klucze
Jego obecny warsztat pracy wyposażony jest w nowoczesne urządzenia. Jednym z nich jest automatyczna frezarka, w której na stałe można zakodować model klucza wraz z danymi jego właściciela. Podczas kolejnej wizyty, po uruchomieniu frezarki ze wskazanymi informacjami, rozpoczyna ona wycinanie odpowiedniego wzoru klucza. Pan Włodzimierz poza standardowymi uprawnieniami w swym fachu posiada także licencję pozwalającą mu na odwzorowywanie zastrzeżonych kluczy.
– Od lat mam podpisaną umowę z niemiecką firmą Wilka. Na tej podstawie sprzedają mi przypuśćmy dziesięć kluczy z danego wzoru, które mogę dorabiać w oparciu o koncesję. Ale muszę tworzyć nowe klucze tylko i wyłącznie w oparciu o ich surowce, by spełniały wymagane standardy – wyjaśnia właściciel zakładu, który odwiedziliśmy.
Do zastrzeżonego klucza wymagana jest specjalna karta, podobnie jak do bankomatu, oznakowana konkretnym numerem. Jeżeli klient nie posiada karty, nie może powielić klucza. Zdarza się tak, kiedy na przykład właściciel firmy, jej prezes lub dyrektor, nie chce żeby jego pracownicy dorabiali klucze w niekontrolowanych ilościach. Chodzi zatem o względy bezpieczeństwa, zapewniane przez określony ilościowy limit, którego nie można przekroczyć.
– W takich przypadkach musiałem skopiować kartę, na niej wpisać numer klucza, który dorobiłem zaznaczając obok datę. Czasami były trzy numery, bo odwzorowywałem trzy klucze. Co miesiąc musiałem się z tego rozliczać z daną firmą. W międzyczasie byłem też kilkakrotnie kontrolowany. Przyjeżdżał ktoś incognito prosząc o dorobienie klucza. Nie sprzedali mi prędzej licencji na kolejne klucze, dopóki nie rozliczyłem się z ich poprzedniego limitu. Bywają też klucze z czterostronnie oznakowanymi wrąbkami, rowkami i każdy z nich ma inną głębokość, by utrudnić rozszyfrowanie zamka. Tego typu wkładka do garażu kosztuje 650 złotych, a klucz 150 złotych. Ale generalnie każdy zamek można otworzyć. Pozostaje tylko kwestia, czy ma się to odbyć szybko. W takiej sytuacji włamywacze niszczą wkładkę i forsują cel. Albo robią to w taki sposób, żeby otworzyć, następnie zamknąć zamek i niepostrzeżenie wyjść. Żeby zepsuć zamek wystarczą sekundy – tłumaczy pan Włodzimierz.
I dodaje: – Kiedyś na szkolenie do Poznania przyjechał jeden z właścicieli firmy Bosch, słynącej między innymi z produkcji wiertarek, prezentując sprzęt do otwierania zamków. Okazało się, że z naszym polskim zamkiem miał problem, bo zagraniczne wyposażone są w środku w niklowane, chromowane wypolerowane wałeczki. A nasze mają zadziory – puentuje z dowcipem naszą rozmowę W. Starzonek.
ika
Na zdjęciu: – To było 14 grudnia 1981 roku. W niedzielę ogłoszono stan wojenny, a w poniedziałek otwierałem zakład na Rynku – wspomina Włodzimierz Starzonek