Mieszkaniec gminy Szamotuły w niespełna tydzień przemierzył Polskę szlakiem Wisły
– To bardzo trudny i wymagający rajd przez nasz kraj. Przemierzanie tej trasy wzbudza skrajne emocje – od euforii po rozpacz. W ciągu sześciu dni pokonałem nie tylko trudnych 1200 km, czasami niebezpiecznych dróg i bezdroży. Pokonałem własne ograniczenia, ból, zmęczenie, niesprzyjającą pogodę i problemy techniczne. Wszystkim, którzy czytają do końca, życzę byście nie przegrali życia na wirtualnych grach. Do zobaczenia na szlaku! – tak podsumowuje swój udział w ogólnopolskim Maratonie Wisła 1200 Krzysztof Tomkowiak, sołtys Koźla położonego w gminie Szamotuły.
Krzysztof Tomkowiak stanął w szranki rajdowej rywalizacji jako jeden z 530 zawodników, którzy rozpoczęli maraton na Baraniej Górze w sobotę 2 lipca. Pan Krzysztof znalazł się w gronie 343 najbardziej wytrwałych śmiałków, którym udało się w wyznaczonym limicie 180 godzin ukończyć ogólnopolską eskapadę, docierając nad polski Bałtyk.
Pierwsze szlify to Kołobrzeg, Kraków, Chorwacja
Nie była to pierwsza, dłuższa wyprawa pana Krzysztofa na dwóch kółkach.
– Tak naprawdę wszystko zaczęło się pięć lat temu od zakładu na jakiejś imprezie rodzinnej. Mąż kuzynki, mieszkający w miejscowości Czapury pod Poznaniem, kupił sobie wówczas nowy rower, który oglądaliśmy. Okazało się, że podobnie jak ja, dojeżdża nim do pracy. Zażartowałem, że jak to – taki porządny rower, a Łukasz przemierza nim codziennie tylko trzy kilometry? Zaproponowałem, żeby przetestować rower podczas dłuższej jazdy, na przykład nad morze. I za dwa tygodnie jechaliśmy już, kręcąc 240 km, do Kołobrzegu. Parę razy w roku spotykaliśmy się z Łukaszem, żeby odbyć wspólne przejażdżki lub wyprawy – tłumaczy K. Tomkowiak.
Rok później rowerowy duet wyruszył wspólnie do Krakowa, przemierzając z pakunkami i namiotami w dwa dni ponad 400 km. Później zgrani towarzysze podróży udali się do Szklarskiej Poręby, pokonując 240 km w jeden dzień. Ich następną wyprawą był wyjazd do Chorwacji, do której dotarli w ciągu 6 dni, zaliczając aż 960 km. Wówczas była to jednak swobodna podróż o charakterze typowo turystycznym, bez presji czasu, dyscypliny i stopni trudności, które narzuca maraton.
Po wyprawie do Chorwacji, pan Krzysztof postanowił wyruszyć bocznymi drogami na pierwszy rodzinny rowerowy wypad nad morze, do Kołobrzegu. Rodzina dotarła do niego po trzech dniach.
– Zwłaszcza starszy syn jest bardzo zafascynowany rowerem i chętnie jeździ na tego rodzaju wycieczki. Trzeba przyznać, że radość sprawia nam już sam dojazd na miejsce, w którym mamy wakacjować – podkreśla.
I dodaje: – W trakcie docierania do celu podróży jest okazja, by podziwiać okolice. Niejednokrotnie też spotyka się zaciekawionych ludzi, którzy widząc objuczony rower, pytają dlaczego, po co i na jak długo udajemy się w drogę. Pozytywnych aspektów wojaży rowerowych jest bardzo dużo. Począwszy od kontaktów z naturą, poprzez wrażenia związane z samym trudem przemierzania poszczególnych szlaków, po spontaniczne spotkania z ludźmi. Samochodem jedzie się z reguły trasą, którą jak najszybciej docieramy do celu. A na dwóch kółkach można podążać bocznymi drogami, podziwiając rzeczy, których nie dostrzeglibyśmy jadąc samochodem. Zarówno dla dorosłych jak i dzieci jest to też próba kształtowania charakterów, kondycji fizycznej, wytrzymałości, cierpliwości. Taka forma spędzania wypoczynku jest o wiele ciekawszą alternatywą, niż siedzenie przed ekranem komputera.
Wyruszyli spod Baraniej Góry
Na udział w maratonie rowerowym Wisła 1200 sołtys Koźla zdecydował się wraz z kompanem ze swych wcześniejszych wypraw, Łukaszem. Niestety, przytrafiła mu się kontuzja, która wykluczyła go z dalszej jazdy.
– Już trzeciego dnia Łukaszowi zaczęło szwankować kolano i musieliśmy się rozstać. Dlatego więcej niż połowę maratonu pokonałem sam – informuje pan Krzysztof.
2 lipca, w sobotę, o godzinie 8.20 zawodnicy rozpoczęli swoje zmagania, wyruszając sprzed schroniska Przysłop znajdującego się pod szczytem Baraniej Góry.
– Jechaliśmy wzdłuż nurtu Wisły, tak jak płynie rzeka. Szczególnie dawały nam w kość wały przeciwpowodziowe i łąki. Cała droga poza dojazdami do miast, takich jak Kraków, Warszawa, Grudziądz, Chełmno, to była przyleśna dzicz – relacjonuje Krzysztof Tomkowiak. – Niektóre odcinki trudno było nazwać szlakami dla rowerzystów, bo nie dało się ich przejechać rowerem. Pozostawało wtedy zarzucić swój pojazd na plecy albo wziąć go w ręce i po prostu wpychać się pod górę, przez zwalone drzewa i inne przeszkody. Każdy uczestnik w inny sposób pokonywał trasę. Bo dla tych, którzy przykładowo są w stanie przemierzyć trasę w trzy dni, pogoda jest inna niż dla tych, którzy potrzebują na to sześciu dni.
Zwycięzca przejechał trasę w niespełna 60 godzin
– Jeżeli ktoś jest ultra sportowo przygotowany, może zaliczyć całą trasę w kilkadziesiąt godzin. Na przykład zwycięzca naszego maratonu przejechał go w niespełna 60 godzin. Ale to był wprawiony sportowiec – kontynuuje swoją opowieść mieszkaniec Koźla. – Co innego amator, na co dzień przesiadujący w domu czy w pracy za biurkiem. Podczas naszej wyprawy mieliśmy trzymać się dokładnie oznaczonych szlaków. Organizatorzy śledzili nas za pośrednictwem trakera. Poza tym wszyscy, którzy obserwowali nasze poczynania, mieli do dyspozycji podgląd on-line. Mogli wejść na stronę internetową przedsięwzięcia i znając mój numer startowy lub imię i nazwisko, obserwować na ekranie komputera, w którym miejscu na trasie jestem. Dzięki temu wiadomo było, jak rozkłada się peleton.
W tej dziczy, którą przedzieraliśmy się, usłyszałem najdłuższy ptasi koncert. Po drodze cały czas rozbrzmiewał, nie kończący się festiwal ptasich świergotów. Odbywał się on w znacznej mierze na zielonych terenach zalewowych, przyległych do rzecznych wałów, w obrębie których jest mnóstwo ptactwa.
W ciągu swej rowerowej wyprawy na dystansie 1200 km, pan Krzysztof pokonywał każdego dnia średnio po 200 km.
– Gdyby trasa wiodła szosą, byłbym w stanie pokonać ją dużo szybciej i sprawniej. I byłoby to mniej wyczerpujące. Tymczasem podczas maratonu teren w którym wyznaczona była trasa, był znacznie bardziej wymagający – stwierdza nasz rozmówca.
„Na krawędzi niebezpiecznych osuwisk”
Pan Krzysztof brał udział w ogólnopolskim rajdzie, poruszając się na rowerze szosowym wyposażonym w nieco szersze opony i kierownicę typu baranek, przystosowaną do szybkiego połykania kilometrów. Takim pojazdem można poruszać się również w terenie. Rower nie miał żadnej amortyzacji, która przydaje się raczej na górskich zjazdach, czy na nierównościach takich jak wąwozy występujących w rejonach Sandomierza i Kazimierza Dolnego.
– Trasa naszego rajdu była bardzo zróżnicowana. Usłana asfaltem, ścieżkami górskimi, dzikimi trakami. Pod Warszawą na przykład trafiło się strasznie zarośnięte chaszczami, sięgającymi ponad głowę, niebezpieczne miejsce położone bardzo blisko osuwisk. Droga, którą tamtędy jechali zawodnicy w zeszłym roku, już nie istnieje, bo rzeka ją zabrała. W pewnych odcinkach pokonywaliśmy trasę na krawędzi tych niebezpiecznych osuwisk – wspomina K. Tomkowiak.
„Na liczniku kolejnych 190 km. To najcięższy dzień jak do tej pory. Deszcz zamienił gruntowe drogi w śliskie, ciężkie do pokonania przeszkody. Oprócz tego przez cały dzień wiał silny wiatr, prosto w oczy. W połączeniu z wychłodzeniem powodowało to, że nawet na asfaltowych odcinkach nie mogłem się jakoś rozpędzić. Początek dnia napawał optymizmem i myślałem nawet o finiszu. Ale zdrowy rozsądek (mimo wycieńczenia) każe odłożyć tę próbę do jutra” –opisywał sołtys Koźla 8 lipca, z Tczewa, trudy jazdy, z którymi mierzył się dzień przed dotarciem do mety w Gdańsku.
Myśli pan o kolejnym wyzwaniu, kolejnym maratonie? – pytamy pana Krzysztofa.
– Nie mówię, nie… – oznajmia gotowy na kolejne eskapady bohater ogólnopolskiego rajdu, który przyniósł chlubę gminie i powiatowi szamotulskiemu.
Pan Krzysztof wyraża wdzięczność wszystkim, którzy ciepłym słowem, pozdrowieniami, motywowali go do jazdy. Wielkie podziękowania przekazuje swojej kochanej żonie Ewelinie za pomoc i wyrozumiałość w ostatnich chwilach, przed wyjazdem na maraton. A synom Kamilowi i Bartoszowi dziękuje za doping.
ika
Wszystkie zdjęcia – archiwum Krzysztofa Tomkowiaka