Aż przyszła najwspanialsza burza…
Latem 1992 r. leśnicy i strażacy mieli wciąż w świeżej pamięci wielki pożar z 2 czerwcu, kiedy spłonęło 573 ha lasu na uroczysku Żelazko, między Miałami i Rzecinem. Jeszcze nie zdążono po nim posprzątać. Żartowano, że nic gorszego nie może się przydarzyć przez dziesięciolecia. Nikt nie przypuszczał, że przyjdzie żywioł dziesięciokrotnie większy. Uciszony cudowną burzą.
W poniedziałek 10 sierpnia 1992 r. panuje niemiłosierny upał. Temperatura gdzieniegdzie przekracza 38ºC. Około godz. 16 do Wronek przyjeżdża pociąg osobowy Poznań – Krzyż. Ostatni wagon ma niesprawne hamulce. Niestety, usterka albo zostaje przeoczona, ale nikt nie przejmuje się nią na tyle, żeby podjąć decyzję o zatrzymaniu skład we Wronkach. Pociąg odjeżdża w kierunku Krzyża, śmierdząc rozgrzanym metalem i skrzecząc zablokowanym kołami trącymi o szyny, jakby nie działo się nic złego. Toczy się w głąb Puszczy Noteckiej, gdzie od 2 miesięcy ani razu nie popadało solidnie. Ściółka jest sucha jak pieprz (4-7% wilgotności). Obowiązuje najwyższy, piąty stopień zagrożenia pożarowego.
Kolejarze wstydzą się tego do dziś
Pociąg wznieca pierwsze ogniska przy torowisku już między wronieckim Zamościem a Miałami. Zduszą je odpowiednio wcześnie zaalarmowany zastęp strażaków z OSP Wronki. Łazikiem terenowym marki Muscel, z kilkusetlitrowym zbiornikiem na wodę, ochotnicy jadą wzdłuż torów i zalewają płomienie. Oni zdążyli.
Z Miałów feralny pociąg wyjeżdża około godz. 16.25. Jazda do Drawskiego Młyna trwa około 6-7 minut. Ludzie pracują na polach, w kurzu i niemiłosiernym gorącu. Żniwa są w pełni. Wielu zwraca uwagę, że dzieje się coś groźnego, dopiero gdy czują swąd spalenizny. Znad Miałów widać szarą chmurę dymu snującą się w kierunku północno-wschodnim. Niektórzy rolnicy rzucają wszystko, montują pługi do traktorów, żeby oborywać pasy przeciwpożarowe.
Strażacy w Miałach zauważają ogień na nasypie kilkaset metrów za Miałami w kierunku Drawskiego Młyna, gdzie jest staw przeciwpożarowy. Przybiegają się do remizy i pędzą wozem bojowym wzdłuż linii kolejowej. Ogień początkowo trawi jedynie suchą roślinność na nasypach, a przed stacją Drawski Młyn także drewniane podkłady szyn. Niestety, płomienny szlak po wschodniej stronie torów ma długość ponad 4 kilometrów, a druhowie nie mogą się rozdwoić.
Proszą o wsparcie. Około godz. 16.40 do akcji włączają się strażacy z OSP Wieleń. Nawet nie zdążyli odsapnąć po powrocie z pożaru w Wieleniu Południowym, gdzie również paliło się na nasypie kolejowym.
Niestety przed godz. 17 dmucha silniejszy wiatr południowo-zachodni. Wtedy płomienie przeskakują ziemne pasy przeciwpożarowe o szerokości 2 metrów i pożar wchodzi do lasu.
– Gdy wyjechaliśmy z Wielenia w kierunku Drawskiego Młyna, ujrzeliśmy słup dymu. Byliśmy już pewni, że pali się las i to na dużym obszarze. Nasze przypuszczenia się potwierdziły, gdy w eterze zrobił się mętlik. Posypały się meldunki i prośby o pomoc – wspomina druh Dominik Dembski, obecny naczelnik OSP Wieleń.
Po godz. 17 pożar przecina drogę wojewódzką nr 181 Drawski Młyn – Wieleń. Około godz. 18 leśnicy oceniają, że obejmuje już 500 hektarów. Sztab akcji rezygnuje z pomocy samolotów gaśniczych, żeby nie narażać życia pilotów. Rozrzedzone od ekstremalnego gorąca powietrze nie jest wystarczającym podparciem dla skrzydeł, a im bliżej ognia tym wiatr gwałtowniej zmienia kierunek. Jedna z maszyn służy jako latający patrol-obserwator z bezpiecznej odległości.
„Nie damy rady nic zrobić!”
Na wschód od pożaru niebo zasuwa tak gęsty dym, że robi się ciemno jak w nocy. Dwie godziny po ogłoszenia alarmu, na ul. Dworcowej w Wieleniu prowadzącej w kierunku Miałów stoją szpalery gapiów. Ludzie patrzą jak zahipnotyzowani w stronę horyzontu na południu. Mieni się na żółto-pomarańczowo, a powyżej jest złowrogo szaro-brunatny. W jednym z wozów bojowym siedzi operator domowej kamery wideo, działający jak rasowy reporter. W tle słychać całkowicie uprawnione przekleństwa i komentarze strażaków: – Zobacz, co się zrobiło!… Pooooszło!… Nie damy rady nic zrobić!
Około godz. 19 pożar szaleje już na 1500 hektarach. Nieubłaganie zbliża się do południowych krańców Wielenia. Dochodzi na odległość około 500 metrów od ścisłej miejskiej zabudowy. Samotnie stojące domy przy lesie są bezpośrednio zagrożone. Z nieba spadają płonące drobiny drewna i szyszki, które ludzie skwapliwie gaszą. Część mieszkańców wsiada w samochody i ucieka na północ. Na włosku wisi decyzja o ewakuacji Wielenia, ale wiatr zaczyna dmuchać z północnego zachodu. Odsuwa zagrożenie od miasta, lecz jak puszkę Pandory otwiera inny problem. Do tej pory liczono, że pożar dotrze do doliny Noteci i sam wygaśnie z braku paliwa. Tymczasem właśnie kieruje się w głąb puszczy i wciąż nabiera rozpędu.
Ocean ognia czyni wielkie zamieszanie w atmosferze. Ścierające się masy powietrza inicjują potężne ładunki elektryczne. Świadkowie widzą skutki potężnych wstępujących i zstępujących prądów powietrza, fenomen suchych burz ogniowych z piorunami, latających jak UFO piorunów kulistych, a nawet ognistych trąb powietrznych. Są one śmiertelnym zagrożeniem dla strażaków, bo ciskają żar w niespodziewaną stronę, łamią gałęzie i zrywają dachówki. Zasysają lekkie okruchy pożaru aż do stratosfery, kilkanaście kilometrów w górę. Porwane przez ogromny „cug” zwęglone szyszki spadają jeszcze gorące w promieniu wielu kilometrów. Są takie momenty, że w Krzyżu lecą z nieba niczym pumeks na Pompeje po wybuchu Wezuwiusza. Rano popiół będą odkrywać na parapetach mieszkańcy Gorzowa Wielkopolskiego i Piły.
Gwałtownie parujące od gorąca olejki eteryczne działają, jakby ktoś rozpylał benzynę. To one są źródłem kłębów ognia, pojawiających się jakby znikąd i gwałtownie wybuchających w powietrzu. Wicher roznosi ogień po wierzchołkach sosen z prędkością nawet 50-60 km/h, podpalając je szybciej niż zapałki w pudełku. Płomienie przeskakują przez przecinki leśne, łąki i jeziora o szerokości do 500 metrów! To wyjątkowy pożar, w którym las pali się z góry do dołu. Zwykle jest odwrotnie.
W siedlisku Zawada ludzie mają na twarzach chusty. Dym jest niczym gęsta mgła. Na szczęście obrona budynków mieszkalnych zakończy się sukcesem, chociaż w lesie spłonie samochód marki Star z OSP Rosko. Jego kierowca z objawami zaczadzenia trafi do szpitala.
Po obronie Zawady strażaków z OSP Wieleń wysyłają do zagrożonych Potrzebowic. Strażacy postanowili pojechać przez Wieleń drogami wojewódzkimi nr 181 i 135, uznając, że tak będzie najszybciej. Wyjechali na szosę Drawski Młyn – Wieleń i wkrótce zatrzymało ich „rozgrzane do czerwoności” powietrze, a potem nieprzenikniony dym i morze płomieni przegradzających szosę. Zanim zawrócili z mozołem, bo opony grzęzły w asfalcie rozmiękczony gorącem, spalił się lakier na wozie bojowym.
Musieli pojechać gruntową drogą wzdłuż torów z Drawskiego Młyna. W Potrzebowicach pozostali już tylko nieliczni mężczyźni i ratownicy okrążeni przez pożar. Zagrożone są domy, magazyny, skład paliwa i siedziba nadleśnictwa. Wszyscy zdołają się uratować dzięki brawurowej akcji strażaków, którzy na chwilę zduszą ogień przy szosie do Wielenia, tworząc tymczasowy korytarz ewakuacyjny. Odjeżdżając, słyszą ostry trzask eternitowych dachów na magazynach, a potem wstrząsające ziemią eksplozje wybuchających pustych beczek po paliwie i widzą „atomowe grzyby” płomieni, obserwowane nawet z 30 kilometrów. Podziemne zbiorniki bazy paliwowej nadleśnictwa, uprzednio zalane z zewnątrz pianą gaśniczą, na szczęście wytrzymały. Spłoną zabudowania gospodarcze, ale domy i budynek nadleśnictwa ocaleją. Przetrwa również piękny zdziczały park przy północnym skraju wsi, który dziś wygląda jak fragment pierwotnej puszczy.
Do Miałów wozy bojowe jeżdżą tankować wodę z hydrantów i jeziora. Druh Wojciech Haufa, wówczas dowódca sekcji i kierowca OSP Miały wspomina: – Strach był ogromny, ale trzeba było działać z sercem. I tak jak w wojsku: jest rozkaz, to się idzie. W tym wszystkim człowiek myślał o rodzinie, co z żoną i dziećmi. Tego nie da się opisać, to trzeba było przeżyć.
Wieczorem zarządzono ewakuację z Miałów, ogłoszoną przez megafony samochodów policyjnych. Roman Stańko, prezes OSP Miały pamięta, że: – Było jak na wojnie, kobiety z dziećmi i tobołkami uciekały na stację, żeby tylko stąd wyjechać. – Mimo upływu 30 lat od pożaru świadkom wciąż łamią się głosy.
Powiało grozą, gdy ktoś zauważył, że na bocznicy stacji kolejowej stoją wagony z siarką i chlorem. Było już za późno na ich odprowadzenie w bezpieczne miejsce. Około godz. 21.30 jest tak gęsty, że widoczność spada do 5-10 metrów i trudno oddychać. Z Wronek przyjeżdża specjalny skład ewakuacyjny. Przyjmuje pasażerów na pokład i czym prędzej odjeżdża z powrotem.
Pożar niszczy też infrastrukturę techniczną. Elektryczna trakcja kolejowa zostaje zerwana między Miałami a Drawskim Młynem. Miały (i Mężyk) tracą najpierw łączność telefoniczną ze światem, bo ogień niszczy linię do Wielenia. W końcu odcina również energię elektryczną. Zatrzymuje się hydrofornia w Miałach i wkrótce brakuje wody. Zdesperowani ludzie gaszą okruchy ognia, nieubłaganie i nieustannie spadające na ich drewutnie, szopki i chlewiki, wyciągając wiadrami zawartość szamb. Nie wszystkim się to udaje…
Tartak w Miałach oddziela od lasu tylko betonowy płot. Część pracowników zakładu ofiarnie przygotowała się do obrony. Ustawili motopompę przy zbiorniku przeciwpożarowym, rozłożyli węże i z prądownicami w rękach czekali w napięciu na nieunikniony moment. Pożar nadchodzi szybko, dudniąc jak nadjeżdżający pociąg towarowy na żelaznym moście. Motopompa odpala, widoczność spada do zera, bo czym gryzący dym przykrywa wszystko do ziemi. Przez chwilę każdy robi po omacku, co ustalono wcześniej. Niestety momentalnie brakuje powietrza do oddychania, więc ludzie instynktownie kładą się na trawie. Na szczęście żywioł przechodzi bokiem, ciska w nich tylko tumany iskier i płonących drzazg. Wraca powietrze zdatne do oddychania. W północnej części Miałów spłonie kilka budynków gospodarczych i leśniczówka. Tartak ocaleje.
Nastała straszna noc
Mieszkańcy Mężyka (6 kilometrów od Miałów) po zmierzchu zaczynają zdawać sobie sprawę, że sytuacja jest naprawdę groźna. Widoczna na północnym horyzoncie ściana ognia rośnie. Zbliża się do wsi. Z wyższych pięter patrzą z przerażeniem na ogniste erupcje, widoczne wysoko ponad puszczą. Płomienie przelatują po czubkach drzew i rozpalają nowe ogniska z dala od czoła pożaru o wiele szybciej, niż się spodziewano. Do wsi dolatuje coraz więcej żarzących się węgli, szyszek i kory. Strażacy prewencyjnie zlewają dachy domów. Kobiety, dzieci i najstarsi jako pierwsi uciekają do Białej. Wielu ewakuuje się w ostatniej chwili, gdy płomienie już parzą na odległość. – Zabieraliśmy tylko dokumenty i uciekaliśmy, tak jak staliśmy – wspominają po latach.
Nieliczni, którzy pozostają we wsi, pomagają strażakom. Biegają z wiadrami i konewkami, napełnianymi w przydomowych studniach. Z refleksem gaszą zarzewia ognia spadające z czarnego nieba, czasem prosto na wjazd do stodoły z rozsypaną słomą. W sumie ewakuowano 11 miejscowości i przysiółków. Wśród mieszkańców Rzecina, Hamrzyska, Krucza, Jasionny i Klempicza rośnie strach, że żywioł wkrótce dojdzie także do nich.
Między godz. 23 a 0 pożar dochodzi do cmentarza w Mężyku i pierwszych zabudowań na północnym krańcu wsi. Dotrze niespełna kilometr od wsi Biała. Ostatnim wątłym ratunkiem dla Mężyka okazuje się kanał łączący jeziora Górne i Bąd, otoczony przez wilgotne łąki i szpalery drzew liściastych.
Około godz. 0:00 sytuacja wydaje się beznadziejna. Lasy między wsiami Drawski Młyn, Miały, Mężyk, Wrzeszczyna-Wybudowanie i miastem Wieleń nie istnieją. Realnie zagrożona jest cała wschodnia część puszczy. Co gorsza, wiatr zmienia kierunek i teraz spycha płomienie na południe. Szeroka ściana ognia naciera od północy na Miały i Mężyk. Wszyscy już wiedzą, że może bez trudu przeskoczyć wąskie jeziora między Miałami i Mężykiem. Ludzie obliczają, że w tym tempie następnego dnia wieczorem żywioł może dojść do Warty.
Rodziny leśników i strażaków nie śpią, modlą się i czekają na ich powrót. Obawy o ich zdrowie i życie są tym większe, że z frontu dochodzą strzępki dramatycznych informacji. Obserwujący z bezpiecznej odległości gigantyczne płomienie falujące nad puszczą, snują ponure przypuszczenia: – Miałów, Mężyka i Potrzebowic już nie ma.
Wreszcie około godz. 0:30 spadają pierwsze krople deszczu. Są tak ciężkie i wielkie, że bębnią w dachy samochodów niczym grad. W końcu rozpętuje się burza z ulewą, która w zaledwie 15-20 minut pacyfikuje ocean ognia, do poziomu mniejszych i odosobnionych ognisk. Później eksperci będą szacować, że w ciągu 70 minut spadło średnio 30 litrów wody na 1 m². Były takie sierpnie, gdy nie spadło tyle deszczu w ciągu półtora miesiąca.
Nadejście nawałnicy przyjęto jak cud boski. Ludzie klękali i płakali ze szczęścia. – Jak ten cudowny deszcz spadł, to wiedzieliśmy, że będziemy żyć – wspomina mieszkanka Mężyka.
Przy wyjeździe z Miałów do Wielenia pożogę przetrwał drewniany krzyż, mimo że płomienie przechodziły szosę tu obok, tam i z powrotem. Dzisiaj w jego miejscu stoi inny, metalowy, ale wciąż znajduje się tabliczka o treści: – „Wołaliśmy do Pana, a On nas wysłuchał. Przychodź nam Panie z pomocą przez wszystkie dni naszego życia – o to Cię proszą Jezu ks. proboszcz i parafianie”.
Tę cudowną burzę wyjaśniają podstawowe zasady meteorologii. Można powiedzieć, że pożar ukręcił na siebie bicz. Wtłoczył do atmosfery tak niespotykanie dużą ilość energii, gorąca, pary wodnej i drobin, na których woda mogła się ponownie skroplić, że przyroda w końcu włączyła klimatyzację na maksymalne chłodzenie. Mimo katastrofalnej suszy wypiętrzyły się ogromne chmury burzowe, z których lunął upragniony deszcz.
Najbardziej umęczonych strażaków z OSP Wieleń i Miały odwołano z akcji około czwartej nad ranem. Wielka radość wybuchała, gdy odwodnieni, umorusani i śmierdzący spalenizną, ale w jednym kawałku wracali do domów. Niektórzy dosłownie padają ze zmęczenia, bo mięśnie nóg odmawiają już współpracy. Wielu innych strażaków pozostanie na posterunku przez kolejne 24 godziny na dogaszaniu.
Świt powoli odsłania obraz zniszczenia. Gdzieniegdzie las jeszcze stoi, ale są to już tylko osmolone kikuty. Wokół panuje martwa cisza. Jakby świat zatrzymał się wskutek wojny nuklearnej. Szosy Drawski Młyn – Wieleń, Miały – Wieleń i Miały – Mężyk nie nadają się do jazdy. Jezdnie wciąż są tak rozgrzane, że w asfalcie grzęzną nawet koła rowerów. O ósmej rano włącza się kolejny alarm w OSP Wieleń. Ochotnicy jadą dogaszać zabudowania w Bęglewie i Wrzeszczynie-Wybudowaniu.
Pożar w otwartej fazie trwał ponad 8 godzin. Do akcji gaśniczej, ale też do pomocy organizacyjnej, wysłano 18 jednostek zawodowej i 53 jednostki ochotniczej straży pożarnej. Nie zginął żaden z ratowników, leśników, czy mieszkańców. Obyło się nawet bez ciężko rannych.
Dogaszanie trwało kilka dni, ale podziemne torfowiska tliły się tygodniami. Trudno policzyć straty wśród zwierząt. Podczas uprzątania pożarzyska znaleziono 40 zwłok saren, 16 dzików i 12 jeleni. Zagadką pozostaje, ile korpusów spaliło się do szczętu. Nie do policzenia są podwórkowe psy i zwierzęta gospodarskie, których zapomniano lub nie zdążono uwolnić.
– Byłem na miejscu 2 dni po pożarze. To środowisko zupełnie się zmieniło. Pamiętam, kiedy wyjechałem z Wielenia w kierunku Miałów, to w środku dnia jelenie stały na łąkach koło miasta, mimo że normalnie chowają się głęboko w lesie. Nie chciały wejść do czarnego, zwęglonego lasu. To już nie był ich dom – mówi Ryszard Standio z Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Pile.
Osiem miejscowości zostało odciętych od prądu, gdyż spaliły się drewniane słupy energetyczne, lub upadające drzewa zerwały przewody. Prąd do ostatnich odbiorców wrócił po miesiącu.
– Widziałem niejedno, ale tego nigdy nie zapomnę. Miałem wtedy 21 lat i ogrom tragedii został w mojej pamięci. W czasie akcji nie zdawałem sobie sprawy z rozmiaru tego pożaru. Widziałem ludzi, którzy stracili dorobek całego życia. Oddawaliśmy im nasze racje żywnościowe. Moja mama rozdawała im odzież. To była wielka tragedia, nie tylko dla środowiska naturalnego, ale też dla ludzi mieszkających w puszczy – ocenia druh Dembski.
Zacząć wszystko od nowa
Po tygodniu wstępnie oszacowano, że pożar pochłonął 5334 ha lasów administrowanych przez Lasy Państwowe (blisko 1/3 terenu nadleśnictwa Potrzebowice), 275 ha lasów prywatnych, 3 gospodarstwa i 19 budynków gospodarczych. Zniszczony przez ogień obszar ma kształt wielokąta o powierzchni blisko 6 tysięcy hektarów, którego granice wyznaczają miejscowości Wieleń, Drawski Młyn, Miały, Mężyk, Jeleniec i Wrzeszczyna-Wybudowanie.
– Teraz wiemy ponad wszelką wątpliwość, jak bardzo nasz ludzki los zależy od środowiska, w którym żyjemy. Skutki tej tragedii pozostaną na długie lata. Tak bardzo doświadczeni przez ludzką głupotę oraz brak wyobraźni, ale uratowani przez siły przyrody, po wsze czasy korzystajmy z tego tragicznego doświadczenia. Szanujmy środowisko przyrodnicze, w tym lasy, jako jeden z jego najistotniejszych elementów, jako dobro wspólne i własne. Uczmy tego poszanowania i miłości swoje dzieci – napisał niedługo po pożarze do mieszkańców puszczy Jan Podmaski, ówczesny dyrektor Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Pile, prosząc o współpracę z leśnikami w ich trudzie odtworzenia lasów.
Bezpośrednie usuwanie skutków obu pożarów Puszczy Nadnoteckiej (czerwcowego i sierpniowego) trwało 3 lata. Pracowało przy tym 5000 osób oddelegowanych z wszystkich 18 nadleśnictw województwa pilskiego i 3500 drwali przy wyrębie spalonego lasu. Każde z 18 nadleśnictw dostało swoją działkę do posprzątania i odnowienia. – Pierwsze półtora roku to była mozolna, codzienna praca w zwęglonym drewnie, przy której ludzie wyglądali jak górnicy dołowi – wspomina Standio.
Do lipca 1993 r. pożarzysko zostało wstępnie uprzątnięte. Udało się odzyskać ponad 1 mln metrów sześciennych drewna. Na miejscu spalonego lasu posadzono 80 mln sadzonek. Przed pożarem sosny stanowiły 99% drzewostanu. Tym razem zasadzono 75% sosny, 17% brzozy, 4% dębów i 4% pozostałych gatunków.
Latem 1995 r. na całym terenie (o przekalkulowanej ponownie powierzchni 5907 ha) rósł już nowy las, z małymi wyjątkami. Poprawki robiono jeszcze w 1999 r., usuwając drzewa, które co prawda przetrwały pożar, ale nie wytrzymały nowych warunków życia – np. samotności w pełnym słońcu i narażenia na wiatr.
Zabezpieczono się na wypadek powtórki błędu kolejarzy. W odległości 10-18 metrów od torów kolejowych mamy teraz pozbawione roślinności, piaszczyste pasy przeciwpożarowe o szerokości do 8 metrów. Wzdłuż dróg i linii kolejowej, w pasach o szerokości do 50-100 metrów, posadzono drzewa liściaste – brzozy, lipy, kasztanowce, jarzębiny, bzy i robinie – sprzyjające tworzeniu się ściółki mniej podatnej na ogień.
Na terenie nadleśnictwa Potrzebowice rozstawiono 14 cystern o pojemności 40-60 tys. litrów wody. Zbudowano 9 zbiorników przeciwpożarowych i 7 retencyjnych, które mogą być rezerwuarami wody w razie pożaru.
Największe odszkodowanie w historii
Po ponad rocznym dochodzeniu, wiosną 1994 r. Prokuratura Wojewódzka w Katowicach umorzyła śledztwo w sprawie pożaru w Puszczy Noteckiej. Sprawa znalazła jednak swój finał w sądzie. Lasy Państwowe wytoczyły Polskim Kolejom Państwowym sprawę cywilną. Jesienią 1997 r. zasądzono największe w historii odszkodowanie wysokości 50 mln złotych (500 miliardów starych złotych). PKP spłaciło je w transzach, ostatnią w 2002 r. Niestety, pieniądze wpadły do wspólnego wora i do Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Pile ostatecznie trafiła tylko część.
Czy kolejarze wzięli sobie tę nauczkę do serca? Nie wszyscy. Co jakiś czas pociągi powtarzają błąd z sierpnia 1992 r. Przejeżdżają z niesprawnymi hamulcami przez powiat szamotulski, krzesząc iskry na wysuszoną roślinność na nasypach linii Poznań – Szczecin. Na szczęście, mamy już opisane wyżej pasy przeciwpożarowe, a strażacy jak dotąd za każdym razem zdążają z odsieczą. Modernizacja linii pozbawi nasypy roślinności co najmniej na kilka lat.
Dziś odszkodowanie byłoby dużo wyższe, nie tylko z powodu 28 lat inflacji. Wiosną 2007 r. weszła w życie ustawa o zapobieganiu szkodom w środowisku i ich naprawie. Od tej pory za krzywdę wyrządzoną środowisku uznaje się również szkodę w gatunkach chronionych lub chronionych siedliskach przyrodniczych. Sprawca szkody musi ponieść także koszty działań naprawczych, aż do momentu przywrócenia pierwotnego stanu środowiska naturalnego, w tym np. uzyskania takiego samego poziomu populacji gatunków chronionych jak przed incydentem. Na terenie Puszczy Noteckiej mamy 10 rezerwatów. Występuje w nich ponad 30 gatunków ptaków objętych ochroną, w tym 2% populacji krajowej bielika.
Dominik Demski pociesza, ale też zwraca uwagę: – Dzisiaj jesteśmy o wiele lepiej przygotowani do działań gaśniczych. Leśnicy stworzyli sieć monitorującą lasy i wykrywają pożary w zarodku. W Lipce Wielkiej działa baza leśna, w której stacjonują samoloty gaśnicze. (Mniejszą mamy koło Jaryszewa, gm. Obrzycko – przyp. red.) Mieszkańcy tych okolic powinni robić wszystko, aby nie doszło po raz kolejny do tak wielkiej tragedii, bo zbawienny deszcz drugi raz może nie spaść.
RB
W tekście wykorzystano wspomnienia świadków z filmu Marcina Krygiera „To przyszło tak nagle” (2015), filmu „25 lat po pożarze Puszczy Noteckiej” (2017) i z konferencji „30 lat od wielkiego pożaru” (czerwiec 2022)
– Możemy tylko dziękować Bogu, że spadł deszcz, bo inaczej poszłaby z dymem cała puszcza. My tu nie mieliśmy wody, stały tu w środku straże i nie mogły nigdzie jechać, bo ogień odciął nas od świata. Straciłem cały inwentarz, nawet dwa psy – relacjonuje tragiczne wydarzenia Tadeusz Zydor z Potrzebowic
Widok z szosy z Miałów do Mężyka. To unikalna miejscówka, w której wciąż jeszcze wyraźnie widać różnicę między młodym a starym lasem. Sosny-szczęściary po prawej przetrwały pożar. Warto wspomnieć, że przy drodze wojewódzkiej nr 135 Miały – Potrzebowice istniała drewniana wieża widokowa, zbudowana w połowie lat 90. Pozwalała z innej perspektywy popatrzeć na młody las. Po latach zaczęła się jednak rozsypywać, a młode drzewa dorównały jej wzrostem, więc straciła na atrakcyjności. Najpierw skutecznie zamknięto ją dla odwiedzających, a kilka lat temu rozebrano
Pożar z sierpnia 1992 r. oszczędził zdziczały park, rosnący między gmachem Nadleśnictwa Potrzebowice i arboretum. Dziś daje pewien pogląd, jak mogła wyglądać pierwotna Puszcza Notecka. Można go podziwiać tylko z bezpiecznej odległości. Cytując tabliczki zakazujące wstępu: „Wejście na teren parku, ze względu na liczne martwe i zamierające drzewa, grozi śmiercią lub kalectwem”
– Nikt nie myślał, że ogień przyjdzie aż tu. Wszystko działo się błyskawicznie, to nie jest do opowiedzenia – mówi Ireneusz Sierocki z Potrzebowic
Foto u góry: W walce z pożarem OSP Rosko straciło swój wóz strażacki