
Jeszcze nie chodziła do szkoły, a już prosiła: – Tato, kup mi konika
Jak nie zagubić się w szaleńczej pogoni, którą narzuca nasza cywilizacja? Jak nie dać się zwieść tysiącom informacji wtłaczanym w nasze głowy, wybierając te istotne i prawdziwe? Coraz więcej osób szuka ukojenia w spotkaniach z naturą. Odnajdują w niej swój właściwy rytm i dowiadują się, co jest dla nich najbardziej wartościowe. Do takich osób należy Katarzyna Czarnecka z Szamotuł. Wraz z upływem czasu, rośnie jej zamiłowanie do przyrody i zwierząt.
Poznaliśmy ją niemal 20 lat temu, kiedy jako wolontariuszka odwiedzała w Sycynie prowadzącą tam schronisko dla zwierząt (obecnie w Przyborówku), Wandę Jerzyk. Pani Wanda walczyła wówczas o to, by mogło przetrwać pierwsze, stworzone przez nią w Sycynie przytulisko dla czworonogów. Wspierająca ją szamotulanka także uwielbia otaczać się zwierzętami. Od czterech lat pani Kasia jest posiadaczką czworonogów rasy malamut, wywodzących się z Alaski. Jest to jedna z najstarszych ras arktycznych, używanych do ciągnięcia sań i przenoszenia ładunków.
„Po 5 minutach dziewczyny zakochały się w nim”
– Malamuty to rasa prymitywna i pierwotna. Gdy mieszkańcy Alaski wyruszali na polowanie, malamuty zostawały i opiekowały się dziećmi. Moje pieski są niezwykle serdeczne wobec nas i innych ludzi. Witają wszystkich z radością, nie są terytorialne, nie pilnują domu. Tak jak husky, nie szczekają tylko wyją. Natomiast są bardzo brutalne wobec siebie. Mimo to wolę malamuty od rasy husky, bo moim zdaniem są mądrzejsze, nie uciekają, mogę je puszczać luzem i jestem w stanie nad nimi zapanować. Ostatnio spędziłam weekend w domku w Sierakowie z czterema koleżankami, których mój pies w ogóle nie znał. Po pięciu minutach dziewczyny zakochały się w piesku. Był cichutki, spokojny, wcale się nie narzucał. Wcześnie rano poszłam samiuteńka do położonego w lesie rezerwatu buków i nie bałam się, bo wiedziałam, że Aki jest ze mną. Podczas samotnej wędrówki w lesie, przydarzyła mi się zabawna sytuacja. Pies podążał wysunięty z przodu, ja byłam z tyłu, nie za bardzo widoczna. Z daleka szła młoda para – dziewczyna i chłopak. Nagle rozległ się krzyk dziewczyny – wilki, wilki! Kiedy znalazłam się bliżej, wyjaśniłam: Proszę się nie denerwować, to jest pies, to nie jest wilk – wspomina szamotulanka.
Najpierw zaskarbiły sobie jej względy dwa czworonogi: Aki o szarym umaszczeniu i ruda Hanka. Rok temu dołączyła do nich druga para: Volfi o czarnym kolorze sierści i biało umaszczona Maja.
Dakar i Contessa
Serce pani Kasi skradły również konie. – Od 20 lat mam 24-letniego, obecnie emerytowanego siwka, który nic nie robi, tylko sobie odpoczywa. Od 4 lat towarzyszy mi 6-letnia kobyłka, na której jeżdżę. Siwek wabi się Dakar, a dziewczynka Contessa – wyjaśnia nasza rozmówczyni.
Oba zwierzęta przebywają w przeznaczonym dla koni hotelu, znajdującym się w Lizbonie, w gminie Obrzycko, nieopodal Pęckowa. Wszyscy rówieśnicy Dakara już nie żyją. Niektóre konie osiągają maksymalnie wiek 15 – 17 lat. Dużo zależy od rasy, trybu życia, kondycji. Dakar w 75 procentach ma krew arabską. Jego ojciec był arabem, a mama angloarabką.
– Araby to najpiękniejsze konie – twierdzi pani Kasia. Są bardzo drobne, delikatne. Z ich hodowli słynie stajnia w Janowie Podlaskim. Araby są gorącokrwiste, impulsywne. Contessa także jest mieszanką. Jej tata był ogierem fryzyjskim, a mama należała do rasy oldenburskiej. Fryzy to holenderska odmiana, charakteryzująca się czarnym umaszczeniem. Ich sylwetka jest ciężka, pociągowa. Konie te mają gęste grzywy i ogony. Wyróżniają się spokojnym, zimnokrwistym charakterem.
„Bez tych miejsc nie wyobrażam już sobie życia”
Jak zrodziło się zamiłowanie szamotulanki do przyrody i zwierząt?
– Od najmłodszych lat miałam straszną potrzebę obcowania z naturą, ze zwierzętami. Jeszcze nie chodziłam do szkoły, a już chciałam, żeby tata kupił mi konika. I dopiero jako dorosłej osobie udało mi się zrealizować te oczekiwania. Pamiętam że jako 4-letnia dziewczynka oglądałam w telewizji „Pana Wołodyjowskiego” i bardzo podobał mi się jego siwy koń. Mówiłam rodzicom, że będę miała takiego białego konika. Wydawał mi się on, był bardzo szlachetny. Od dziecka rodzice zabierali mnie na wycieczki do lasu. Wozili mnie na grzyby, maliny, na jagody. Sprawili, że polubiłam takie miejsca. A teraz nie wyobrażam już sobie życia bez nich. Kiedy tylko znajduję wolną chwilę, zaszywam się w lesie, bo w nim najlepiej się czuję. Kiedy wyciszymy się, oddalimy od pochłaniających nas na co dzień zajęć, zaczynamy odbierać sygnały docierające do nas z głębi duszy. Na łonie natury zaczyna też wyraźniej przemawiać do nas to wszystko, co nas otacza. Można przytulić się do drzew i z nimi porozmawiać, nastawić się na to, ile dobra, niezwykłych rzeczy może nam dać przyroda, dzięki której istniejemy – dzieli się swoimi wrażeniami pani Kasia.
„Bojkotują politykę i wiadomości”
Z jednej strony żyjemy w nowoczesnej społeczności, w której uzależnieni jesteśmy od komercji, od pewnych narzuconych nam systemów, a z drugiej strony stopniowo, w niektórych z nas odzywa się potrzeba powrotu do swoich korzeni, do źródeł które nas stworzyły – zauważamy.
– To prawda. U części z nas następuje przebudzenie. Wtedy zaczynamy zbliżać się do natury, decydujemy się rezygnację z jedzenia mięsa, z picie alkoholu, nie wspominając o innych szkodliwych uciechach, w postaci rozmaitych używek prowadzących do uzależnień. Od kilku lat z synem w ogóle nie oglądamy telewizji. Bojkotujemy politykę, wiadomości. Telewizja jest bardzo szkodliwa, emitowane przez nią programy, podobno podprogowe, mają na celu obniżenie nam poczucia bezpieczeństwa, zakodowanie nas według zamierzonych schematów. Przykre jest, że ludzie wierzą we wszystkie przekazywane im informacje i dają się wmanewrowywać w tego rodzaju triki. Wszystkie te zabiegi, zmierzające do dzielenia i skłócania ludzi są złe. W ten sposób pozbawiani jesteśmy tego, co w nas dobre i pozwalamy karmić się destrukcją. To nas osłabia, niszcząc naszą wrażliwość, delikatność. Nasz wewnętrzny świat zostaje zaburzony, a my stajemy się bezwolnymi narzędziami w czyichś rękach. Dlatego staram się w nic nie angażować, między innymi politycznie, niczego nie oceniać. Staram się być niezależnym obserwatorem, wiedzącym z grubsza co się dzieje, ale nie wchodzącym w to emocjonalnie. Takie podejście jest najbezpieczniejsze dla naszego umysłu i ogólnej kondycji zdrowotnej – wypowiada się pani Katarzyna Czarnecka.
„W dużych skupiskach ludzi źle się czuję…”
Niestety, na razie niewielu jest ludzi tak postrzegających swoje istnienie. Sporo z nas jest zdominowana przez materialne bodźce, a ci którzy myślą całkowicie inaczej, boją się ujawniać swoje poglądy, spotykając się z ironią i lekceważeniem, brakiem zrozumienia tego, co przez lata zaczęli pojmować – stwierdzamy.
– Dlatego tak ważne są dla mnie spacery po lesie. W ich trakcie zaczynamy słyszeć nasz wewnętrzny głos, podpowiadający co jest dla nas rzeczywiście wartościowe. Od dawna unikam dużych skupisk ludzi, w których źle się czuję. Objawia się to między innymi bólem głowy. Kiedy na przykład organizowane są Dni Szamotuł, uciekam jak najdalej od centrum miasta, bo nie znoszę zgiełku, hałasu. Podobnie jest w marketach lub centrach handlowych, z których wracam bardzo zmęczona. Po prostu panująca w nich atmosfera przeszkadza mi i przytłacza mnie – stwierdza nietuzinkowa szamotulanka.
„Chciałam iść na weterynarię, ale nie wyszło…”
Podkreśla ona, że lubi przebywać ze zwierzętami, które są bardziej uduchowione. Mają więcej zmysłów i instynktów niż ludzie i więcej rozumieją niż nam się wydaje. A przede wszystkim mają na nas zbawienny wpływ.
– Kiedy byłam młodsza, zawsze mieliśmy w domu jakiegoś pieska. Przyprowadzałam znajdy z wypadku, a to jakieś chomiczki, jakieś ptaszki, które wypadły z gniazda. Bardzo chciałam iść na weterynarię, ale nie wyszło. Dawniej można było ją studiować jedynie w Lublinie lub w innych odległych miejscowościach. Dopiero od około 10 lat wydział weterynarii czynny jest w Poznaniu. Mama odradzała mi ten wybór. Mówiła: – Ty sobie nie poradzisz, tak daleko od domu… I posłuchałam. A wiem, że sprawdziłabym się jako weterynarz – oznajmia z nutą smutku, pani Kasia.
W pewnym sensie udało jej się jednak ziścić swój pomysł i oczekiwania. Wciąż bowiem pielęgnuje i rozwija zamiłowania do zwierząt, potrafi się nimi zachwycać, opiekować i potrafi je prawdziwie kochać. Jest więc swoistym weterynarzem ich serc. W zamian zwierzęta ofiarowują jej swoją przyjaźń, uczą pokory, przenikliwości i mądrości.
Właśnie w takim otoczeniu zamierza stworzyć nowy dom
Przywiązana do wizyt w leśnych zakątkach szamotulanka, właśnie w takim otoczeniu zamierza stworzyć swój nowy dom. Powstanie on w malowniczo położonym Sycynie, w którym się poznałyśmy i który od dawna jest jej szczęśliwym, przyrodniczym azylem. Do dziś pani Kasia uwielbia spacery w tej okolicy.
– Pokochałam Sycyn i nagle, po latach, niespodziewanie trafiła mi się tam działka. Chociaż szukaliśmy jej z synem wszędzie, tylko nie tam – mówi.
Wjeżdżających do Sycyna wita oryginalny znak drogowy
W kwietniu tego roku szamotulanka podpisała akt notarialny na zakup znajdującej się w lesie łąki o powierzchni pół hektara. Na niej zbuduje malutki domek, którego fundamenty nie przekroczą 35 m kw. Miejsce, na którym on powstanie, nie ma planu zagospodarowania, ponieważ jest to grunt rolny nabyty od Krajowego Ośrodka Wspierania Rolnictwa. W związku z tym może stanąć tam niewielki dom, bez pozwolenia na budowę.
Obok domu znajdą się stajnia i kojce dla psów. Przyszła właścicielka domu planuje w Sycynie założyć ich większą hodowlę z myślą o tym, by mogła aktywnie spędzać czas, szkoląc się w jeździe psimi zaprzęgami.
– Byliśmy z synem obserwatorami tego rodzaju wyścigów odbywających się w Koźlu. Teraz zamierzamy w nich czynnie uczestniczyć – zapowiada pani Kasia. Kupiła ona u Jarosława Piosika (współorganizatora wyścigów i hodowcy psów) specjalny wózek wykorzystywany w zaprzęgach i od lutego rozpoczęła treningi z czworonogami. Na razie wstrzymała się z nimi, ponieważ temperatury przekraczające 12 stopni Celsjusza są zbyt wysokie, by można było szkolić psy w tak aktywnym sporcie. Systematyczne treningi będzie można rozpocząć we wrześniu. Przyszła mieszkanka Sycyna, zamierza do listopada przygotować swoich podopiecznych do startu w listopadowej imprezie.
Moje pieski są niezwykle serdeczne wobec nas i innych ludzi. Witają wszystkich z radością – chwali swoich podopiecznych pani Kasia
Wyprawa na Spitsbergen i poranne wizyty niedźwiedzi
Upodobania do psich zaprzęgów pojawiły się w rodzinie Czarneckich, po powrocie syna pani Kasi ze Spitsbergenu, który pracował tam właśnie przy psich zaprzęgach.
– Łukasz skończył Uniwersytet Przyrodniczy w Poznaniu na Wydziale Ogrodnictwa. Najpierw wyjechał na staż do Norwegii, gdzie uczył się. Tak się złożyło, że w Internecie znalazł propozycję, z której dowiedział się, że na Spitsbergenie potrzebują praktykantów, dokładnie w miejscowości Falbach. Przytrafiały mu się tam niesamowite przygody. Któregoś dnia na przykład nie mógł wyjść do pracy z przyczepy, w której mieszkał. Przed wejściem do niej spacerowała biała niedźwiedzica. Z powodu takich sytuacji, każdy ma tam przy sobie broń, bo w każdej chwili może pojawić się niedźwiedź. W trakcie pobytu na Spitsbergenie syn opiekował się tamtejszymi psami, przeważnie są to rasy norweskie. Karmił je, sprzątał ich obejścia, oprowadzał grupy turystów, którzy przyjeżdżali na pokazy psich zaprzęgów. Łukasz wyjechał na Spitsbergen w październiku 2016 roku. Kiedy skończyła się noc polarna, zrobiło się jasno i zaczęły topnieć śniegi, wrócił do domu, było to pod koniec kwietnia 2017 roku. Trzeba mieć sporą odwagę, by zamieszkać na takim odludziu w ciemnościach – wspomina sławetną wyprawę, pani Kasia.
Musimy odpuścić i zapomnieć
Spoglądając z perspektywy na to, jak układa się jej życie, szamotulanka stwierdza, że warto mieć skryte postanowienia i w nie wierzyć. Wiele lat temu sporządziła tak zwaną mapę marzeń. Jest to karton papieru, który dzieli się na 9 części tematycznych. Wkleja się do nich wycinki z gazet, przekazy z Internetu symbolizujące: dom, związki, miłość, pieniądze, zdrowie, sport, podróże, indywidualne pasje. Odkładamy taką mapę, gdzieś do szafy, zapominając o niej, nie chwaląc się nią i nie pokazując nikomu, żeby nie zapeszyć tego, co się na niej znalazło. Pozwalając jednak działać mocy mapy w ukryciu, poprzez naszą świadomość.
– Sporządziłam taką mapę ileś lat temu i wszystko się sprawdziło, chociaż sądziłam, że nie jest to możliwe. Gdzieś w głębi nas kiełkują pragnienia, które sobie wyznaczyliśmy. Nie możemy jednak za wszelką cenę dążyć do ich spełnienia. Musimy odpuścić i zapomnieć. Jeśli żyjemy w utrwalonym przez nas przekonaniu, że nam czegoś brakuje, wtedy wszechświat daje nam więcej tego czegoś brakującego, a blokowana jest energia, która powinna nas wzmacniać, zadowalać. Również stres hamuje w nas wyzwalanie tego, co chcemy. A kiedy odpuścimy i zawierzymy, wszystko dzieje się samoistnie i pomyślnie. Jedna uwaga – mapę marzeń tworzymy, kiedy przypada pierwszy nów księżyca, czyli wiosną. To bardzo ważne, bo ten okres zapowiada nowy etap w życiu, także przyrody i całego naszego otoczenia – oznajmia pani Kasia.
Udało jej się między innymi nabrać odwagi, by zakończyć 30-letni związek, w którym nie była szczęśliwa, za to doskonale rozumie się z synem, który patrzy na świat tak samo, jak jego mama i jest dla niej ogromnym wsparciem.
Krocząca śmiało swoimi ścieżkami szamotulanka, rozpoczęła też nowy rozdział życia, planując budowę upragnionego domu w leśnym zaciszu i z coraz większą satysfakcją realizuje się w tym, co sprawia jej prawdziwą przyjemność i daje poczucie spełnienia.
Joga uzdrowieniem dla duszy i ciała
Pewnego rodzaju barometrem, pomagającym jej zapewnić sobie harmonię pomiędzy ciałem i duszą, jest dla pani Kasi joga. Uprawia ją od około 15 lat.
– Dużo czytam na ten temat. Znajoma, Emilka, u której zaczęłam poznawać jogę, co roku organizuje warsztaty nad morzem, w malutkiej miejscowości Pleśna koło Ustronia Morskiego, w której w ogóle nie ma sklepów i nalotu turystów. Można schować się tam przed ludźmi i wyciszyć podczas tygodniowych spotkań. Jest nas zawsze dwadzieścia parę osób, przeważają mieszkańcy Krakowa. Przeprowadziła się do niego nasza instruktorka pani Emilka. Miała ona skończony pewien poziom jogi, ale chciała dalej się kształcić. Dowiedziała się, że w Krakowie jest sławny jogin Konrad Kocot, który był jej mistrzem i u którego zdobywała umiejętności, podwyższając swoje standardy. Konrad Kocot zabrał naszą instruktorkę do Indii, do nie żyjącego już dziś mistrza Aingara. Jego pozycje i asany, które ćwiczymy, służą pozbywaniu się różnych chorób. Kiedy Aingar jeszcze żył, Emilce udało się zdobywać w jego instytucie kolejne szlify i certyfikaty. Tam jako jedna z nielicznych kobiet i chyba jedyna w Polsce, uzyskała prawo do palenia świętego ognia z drzewa sandałowego przy użyciu pachnących kadzideł. Kiedy wracam z tygodniowych warsztatów jogi, jestem jak nowo narodzona – opowiada pani Kasia, która ma za sobą już siedem tego rodzaju zgrupowań.
Może istniejemy równolegle w kilku wymiarach?
Preferująca niekonwencjonalny tryb życia szamotulanka uważa, że pandemia, z którą musimy się mierzyć, wywołała w naszej cywilizacji pewien reset, tak, jakby ziemia zaczęła się oczyszczać.
– Żyjemy w naprawdę ciekawych czasach. Nie wiadomo co dalej się zdarzy. Niektórzy z nas trwają w pewnym amoku, nie zdając sobie sprawy z tego, że jesteśmy częścią otaczającej nas przyrody i powinniśmy z nią współdziałać. Że to co dzieje się z jakimkolwiek elementem środowiska naturalnego, dotyka nas wszystkich, że ważniejsze w naszym istnieniu jest kierowanie się nie rozumem lecz sercem i wrażliwością. Ci, którzy odnajdą swoją drogę, podejmą próbę wyrwania się z niszczącego, cywilizacyjnego transu, będą coraz bardziej się doskonalić, a ci, którzy pozostaną bierni, będą coraz bardziej zagubieni. Osobiście wierzę w reinkarnację, w to że każdy z nas ponownie będzie się rodził, żeby doświadczać wciąż nowych rzeczy i mieć szansę zmieniania się na lepsze – wyznaje pani Kasia.
– Bywa, że kiedy coś robimy po raz pierwszy, spotykamy się z kimś, nie znanym nam, doznajemy przekonania, że byliśmy już w takich sytuacjach, zetknęliśmy się już kiedyś z ludźmi, których widzimy pierwszy raz, z miejscami, w których nigdy nie byliśmy. Istnieje teoria zakładająca, że podobno żyjemy równolegle w kilku miejscach. Że są równoległe przestrzenie, równoległe planety ziemia i możemy być jednocześnie w kilku miejscach. W różnych momentach przeżywać to samo. W każdym bądź razie, powinno być dla nas istotniejsze przywiązywanie wagi nie do tego, co dyktuje rozum, ale serce, a jego głos jest zazwyczaj bardzo delikatny i stłumiony. Dlatego trzeba wsłuchiwać się w niego w ciszy, tam gdzie nikt nam w tym nie przeszkodzi – oznajmia z typową dla siebie przenikliwością, bohaterka naszej opowieści.
Izabela Karczewska
Sycyn, zagubiona wśród lasów, malownicza wioska. Oaza spokoju i ciszy. To tu pani Kasia zamierza zbudować dom i zaszyć się w nim