
„I wyszło! Tak fajnie to wyszło!” – cieszy się pani Ewa
– Słyszałem w ciągu dnia, że gdzieś, coś piszczy, ale co tam… niech sobie piszczy, myślę. Kosiłem akurat trawę przed domem od strony szosy i znowu słyszę jakieś piski. Zastanawiam się – co to może być? – wspomina wydarzenia z 10 czerwca Wojciech Michalski z Radzyn. – Wyłączyłem kosiarkę, poszedłem na deptak, na drzewach nic nie widzę. Spojrzałem w łan żyta i znowu słyszę pisk. Podchodzę i wreszcie widzę: w zbożu siedzi małe koźlątko sarny i patrzy na mnie. Miało może 2 – 3 dni.
Dzikie zwierzęta w zadziwiający sposób ułatwiają przetrwanie sobie i swojemu potomstwu. Specjalistami w tej dziedzinie są… sarny. Zaraz po urodzeniu sarnia mama „porzuca” młode. Pozornie. Jeśli urodziła więcej niż jedno koźlątko, to rodzeństwo może być oddalone od siebie nawet o pół kilometra! Ta taktyka oraz fakt, że maluchy pozbawione są zapachu i mają maskujące ubarwienie, mają zwiększyć ich szanse na przeżycie.
Sarniej mamy nie widać koło maluchów. Możemy być jednak pewni, że jest w pobliżu. Odwiedza je jedynie dwa razy dziennie, w porze karmienia. Wszystko po to, żeby nie przekazać młodym swojego, doskonale wyczuwalnego przez drapieżniki zapachu i bezsensownie nie narażać ich na niebezpieczeństwo.
Jeśli któremuś z malców coś zagrozi, to z pewnością matka mu pomoże. Wyczuwając drapieżnika, koza wyskakuje z ukrycia, odwraca uwagę intruza i zaczyna uciekać, odciągając go od ukrytego w trawie malucha. Podobnie postępują również zajęczyce, które odwiedzają swoje maluchy najchętniej pod osłoną porannej szarówki i wieczornego zmierzchu. Niestety, czasami dochodzi do tragicznych wydarzeń, które zakłócają ten odwieczny rytm natury. Tak było właśnie w Radzynach.
Śmierć na szosie
– Pod wieczór znowu słyszę przeraźliwy pisk – relacjonuje pan Wojciech. – Myślę sobie – coś chyba jest nie tak. Powiedziałem żonie, że w zbożu widziałem małą sarenkę. Poszedłem i przyniosłem zwierzaczka. Sarenka była bardzo osłabiona, nie mogła ustać o własnych siłach. Potrzebowała pilnej pomocy.
Pan Wojciech postanowił działać. Natychmiast wsiadł w samochód i pojechał do Kaźmierza szukać koziego mleka. Znalazł w markecie Mila. Skoro było mleko, to można już nakarmić koźlaka. Tylko jak to zrobić? Ale i tu pan Wojciech znalazł sposób. Użył mianowicie strzykawki do podawania małym dzieciom syropu na kaszel.
– Zacząłem ją karmić. Początek był trudny… Mleko ściekało po pyszczku, ale w końcu zaczęła połykać. Myślę sobie – jest dobrze! – opowiada pan Wojciech o niełatwych początkach opieki nad sarenką.
– Umieściliśmy ją w kartonie w naszej sypialni – dodaje Ewa Michalska, żona pana Wojciecha.
– Do rana grzecznie spała. Rano znowu karmienie strzykawką. Akurat wyjeżdżałem do Kaźmierza. Jechałem po butelkę do karmienia, taką dla niemowlaka – mówi Wojciech Michalski. – Wyjeżdżam, patrzę, a tu przy szosie leży martwa, dorosła sarna. Matka naszego koźlaczka. Zapewne zginęła potrącona przez samochód. Było widać, że w nocy dobierały się już do niej lisy… Jadąc po butelkę wstąpiłem do leśniczego. Leśniczego nie zastałem, ale była jego żona, której opowiedziałem całe zdarzenie. Wspomniała, że kiedyś też próbowali wychować koźlaka, ale niestety – zdechł.
Znowu coś piszczy
Po powrocie z Kaźmierza – z butelką do karmienia niemowląt – pan Wojciech dowiedział się od sąsiada, że… znowu słychać jakieś piski.
– Słucham – cisza. Dopiero wieczorem usłyszałem – gdyby pan to słyszał, ten rozdzierający pisk… szok… – mówi pan Wojciech.
– Ja nigdy nie słyszałam czegoś takiego – potwierdza spostrzeżenia męża pani Ewa.
– Wyszedłem za płot, słucham – piszczy. Wreszcie widzę: drugi koźlak! Siedzi, patrzy czarnymi ślepkami… – kontynuuje opowieść pan Wojciech. – No to biorę go do kartonu. Przecież nie zostawię biedaka, kiedy przy szosie leży martwa matka. No i zaraz wieczorem pojechałem do Kaźmierza po drugą butelkę. I przy pomocy tych butelek uczyliśmy z żoną sarenki pić.
Po dwóch dniach spędzonych w kartonie, maleństwa trafiły do specjalnie przygotowanej przez troskliwych gospodarzy wygodnej zagrody. Miały tam miejsce do hasania, miały słomę, sianko.
Państwo Michalscy postanowili skontaktować się z instytucjami zajmującymi się opieką nad dzikimi zwierzętami. Efekt poszukiwań był marny.
– No więc próbowaliśmy ustalić, czy są jakieś instytucje, które zajmują się takimi sierotkami. No bo jak – zostawić? Odpowiedzi były negatywne, mówiono nam, że sarenki same mają się wychować, to jest natura – mówi pan Wojciech. – Ale jak same mają się wychować, kiedy ledwo stoją na nogach? Więc zajęliśmy się nimi.
– Pomógł nam miły pan ze Stacji Badawczej Polskiego Związku Łowieckiego w Czempiniu – dopowiada pani Ewa. – Zastanawiałam się, czy czasem nie będziemy mieli problemów z tytułu zabrania do siebie dzikich zwierząt. Bałam się obrońców zwierząt, ale pan z Czempinia mnie uspokoił. Dowiedziałam się też od niego, że sarenki przeżyją, ale koniecznie na kozim mleku. Dowiedzieliśmy się, że jest tu u nas w pobliżu gospodarz, który hoduje kozy i ma mleko. Nie było więc z tym problemu.
Brat i siostra
Sarnie rodzeństwo, którym zaopiekowali się państwo Michalscy, okazało się bratem i siostrą – kózką i koziołkiem. Siostra była w lepszej kondycji niż brat. Ten ledwo żył, przewracał się. Ale troskliwa opieka potrafi zdziałać cuda. Tak też było i w tym wypadku. Brat szybko dogonił w rozwoju siostrę.
Kiedy koźlaki podrosły, butelki ze smoczkami zastąpiły miseczki. Pan Wojciech starał się, żeby nie brakowało im świeżej lucerny, którą bardzo lubiły.
– Popiły z tych miseczek, ale coś im nie pasowało, więc znowu karmiliśmy je z butelek – przez dziury w płocie. One były bardzo dzikie. Zresztą myśmy nie starali się ich oswajać. Nie dawały się pogłaskać, nie, nie… – wyjaśnia pani Ewa.
I dodaje: – Wie pan, one nawet nie podeszły do nas, żeby je pogłaskać – zapomnij o tym! Ale co jeszcze panu powiem – koziołek, kiedy pił z miseczki, jakoś tak się zakrztusił, nałykał powietrza. Widzę, że chodzi jakiś taki dziwny, no to ja zaraz w strachu. Kiedy zaniosłam mu mleko, ocierał się o moje nogi. Więc mu zaczęłam masować brzuszek. Ale jak tylko poczuł się lepiej, zaraz czmychnął.
– Wie pan, my już wyhodowaliśmy wiewiórki, jeżyki… Tak, że mamy jakieś doświadczenie – śmieje się pani Ewa. – Ja bardzo się cieszę, że one tak się wychowały. I chodzi mi o to, że takie dzikie zwierzątka też potrzebują pomocy, tak jak domowe pieski czy kotki. Takich przypadków, jak z naszymi sarenkami, pewnie jest wiele, więc tym bardziej warto pomóc. Tu na naszej drodze, z Kaźmierza do Szamotuł, ginie dużo saren. Zdrowej kozie nikt przecież nie zabierze dzieci, ale jeśli zdarzy się wypadek, że zginie matka, to takie stworki trzeba ratować.
– Córka mieszka w Londynie. W podobnych sytuacjach, jak ta u nas, dzwoni się do tamtejszej weterynarii i oni przyjadą, obejrzą i jeśli się ma warunki i chce się zwierzakiem zająć, to się dostaje pieniądze na pokrycie kosztów – dodaje pan Wojciech. – Albo sami zabierają i wychowują, a potem wypuszczają. U nas tego nie ma.
Dzień rozstania
Sarnie niemowlaki pod czujnym okiem państwa Michalskich rosły pięknie i szybko stały się sarnią młodzieżą. Po konsultacjach z miejscowym myśliwym, zapadła decyzja o wypuszczeniu kózki i koziołka na wolność. Wybrano dzień – niedzielę, 22 sierpnia, i miejsce – okolice Kopaniny i Emilianowa.
O rozstaniu opowiada pani Ewa: – No i teraz, kiedy ładnie podrosły, wypuściliśmy je. Wybiegły z klatki i nawet się nie obejrzały. Myśliwy, który nam pomagał, podkreślił, że bardzo dobrze, że uciekały nie oglądając się na nas. Czyli się nie oswoiły, mają więc większe szanse na wolności. Chciałam je wychować i wypuścić na wolność. Udało nam się, bardzo się z tego cieszę. Pan myśliwy mówił, że te nasze sarenki wzrostem i tuszą nie odstają od tych żyjących w naturze. Powiedział też, że o ile nic ich nie zagryzie, mają spore szanse na przeżycie. To jest bardzo fajne, jak się takie dzikie stworki wychowa, daje to dużo satysfakcji.
– Musiałem nawet podwyższyć ogrodzenie naszej zagródki, tak wysoko skakały. Były w świetnej formie – mówi z dumą pan Wojciech.
Przed wypuszczeniem na wolność sarenki zostały zakolczykowane przez miejscowego myśliwego. To dla ich ochrony.
– Dobrze, że poszły w teren razem. Było widać, że chcą już opuścić naszą zagródkę i wrócić do natury – cieszy się pan Wojciech.
– W czerwcu zatelefonowaliśmy do córki, chwaląc się, że mamy takie stworki, a córka mówi: mamo, a ty wiesz, że na wakacje już nie pojedziecie? No tak, rzeczywiście, wakacji to już nie mieliśmy – przypomina minione wydarzenia pani Ewa. I podkreśla: – Traktowaliśmy te sarenki jak dzieci. I wyszło! Jak fajnie to wyszło!
Pan Wojciech jest dobrej myśli. Liczy na ładną końcówkę lata. Jeżeli będzie pogoda, to na pewno uda się zorganizować jeszcze jakiś wakacyjny wypad. Kamper już czeka w gotowości.
Marek Libera
Poniżej zamieszczamy film z rozstania z podopiecznymi. Wszystkie materiały – p.p. Michalscy
Ostatnie wpisy
- Palmy pod okiem Magdaleny Górnej
- Społeczni czyściciele porządkowali Karolewo
- Wędkarzom kiepska pogoda niestraszna
- Stanisław Kaźmierczak świętował 97 urodziny
- Gospodarze remisowo
- Bezlitośnie kpił z Trzaskowskiego
- Pani Zofia obchodziła setne urodziny
- Czas na mały remont w Baborowie
- Nojewo wielkim placem budowy
- Perspektywy przed Jastrowską








